Tak, jak pisałam poprzednio, udałam się do miasta po mulinę. A żeby sobie dodać jakiś cel, poza samym muliny zakupem, postanowiłam udać się na drugi koniec miasta (godzinę jazdy w jedną stronę) do nowo otwartego marketu, którego byłam ciekawa. Podobno największy w całej Anglii, a wydawał mi się mniejszy niż niejeden polski hipermarket. Mniejsza jednak o ten szczegół...
Znalazłam w owym markecie akurat taką ramkę, jaka pasowałaby do mojego obrazka. Była ostatnia na półce sztuką, więc tym bardziej się ucieszyłam, że na nią trafiłam. Po dokonaniu zakupów i zapłaceniu za nie udałam się uszczęśliwiona do autobusu. Deszcz lał jak z cebra, ale nic to. Gdy już wsiadłam do autobusu, a ten ruszył, a właściwie był już na kolejnym przystanku, zdałam sobie sprawę, że nie przypominam sobie, bym pakowała ową wyszukaną ramkę gdziekolwiek. Zaczęłam przeglądać zakupy, na ile się dało to wykonać, bo dosyć sporo mi się ich zrobiło. No i pech. Ramki nie było. Zostawiłam ją przy kasie... Trochę się zdenerwowałam, bo nie miałam już ochoty wracać obładowana do sklepu. I tak pewnie ramki już bym nie odzyskała. Trudno, widocznie nie taka miała być.
Wysiadłam w mieście w celu podejścia do "mojego" sklepu z muliną. Okazało się, że owa pasmanteria zrezygnowała ze sprzedaży muliny zupełnie i nie ma ani jednego motka! Jedynym znanym mi jeszcze sklepem z możliwym zaopatrzeniem w mulinkę był sklep po drugiej stronie centrum, w odległości jakichś 20 minut marszu. Zmoknięta, lekko podłamana postanowiłam - nie poddam się! Pchając wózek z zaczynającą marudzić córką, głodna i zmęczona szłam w deszczu przez miasto. I trafiłam do raju...
Dwupiętrowy sklep ze wszystkim, czego tylko artystyczna dusza potrzebuje, począwszy od tkanin każdego rodzaju, poprzez tasiemki, koronki, koraliki, farby, wełnę, mulinę, stemple, akcesoria do cardmakingu, itd. Oczy zrobiły mi się jak pięciozłotówki, a na policzkach wyskoczył rumieniec. Pierwszy raz byłam na piętrze tego sklepu, gdzie znalazłam wszystko do haftu krzyżykowego i do robienia kartek. Oraz coś jeszcze :-)
Zainteresowały mnie motki z czymś ciekawym, które były na wyprzedaży. Znalazłam tam też kółeczka do szydełkowania, na które miałam chętkę od jakiegoś już czasu. A żeby wynagrodzić mi utraconą na krótko zdobytą ramkę, los podrzucił mi pod nos zestawy do filcowania igłą! Również z wyprzedaży. Normalna cena zestawu to ponad 14 funtów, a ja zapłaciłam za niego aż 2 funty!!! Mulinę, oczywiście kupiłam (miałam do wyboru 4 firmy :D ).
Wszystko to wpłynęło na moje wczorajsze ukończenie obrazka i dzisiejsze cudaczki.
Zacznę od cudaczków... Pierwszy to moja premiera w szydełkowej biżuterii. Skorzystałam z kółeczek i wyprzedażowych motków czegoś, co trudno nazwać wełną, a tym bardziej kordonkiem. To raczej tasiemka w dwóch kolorach.
Jak na pierwszy raz, całkiem niezłe, uważam.Ale z drugiego cudaczka jestem dumna jak nie wiem co! To to, co zrobiłam z wełny do filcowania. Jeszcze mi jej trochę zostało, więc myślę, że cudaczki jakieś jeszcze powstaną.
I kwiatek w zbliżeniu - zrobiony jako pierwszy. Etui jest puchate i milutkie w dotyku, takie, jakie chciałam :-)
A teraz obiecane zdjęcie ukończonego obrazka. Z powodów wyżej wymienionych jeszcze nieoprawiony.
Podoba się? No to popatrzcie, jak wyglądałby ten obrazek, gdybym sztywno trzymała się wzoru i użytych w oryginale kolorów.
Który ładniejszy? ;P
2 komentarze:
też ostatnio próbowałam zrobić etui... ale u mnie efekt jest opłakany w porównaniu z Twoim cudem!
Same śliczności:)
Prześlij komentarz